O wyborach trochę spokojniej

Trudno o bardziej zawstydzający i żenujący obrazek niż histeryczna złość przegranych. Właśnie taki obrazek fundują nam dziś politycy i publicyści wspierający Koalicję Europejską. Zastosowanie recepty post factum zamordowałoby najzdrowszego pacjenta. Od obciążenia winą za całe zło Grzegorza Schetyny, przez „zaszkodził nam przechył na lewo, karta LGBT”, po „zaszkodził nam PSL ze swoim konserwatyzmem”, „wszystko przez film Sekielskiego”, „wojna światopoglądowa nam nie służy”, „Koalicja Europejska się nie udała”, „trzeba bardziej się zjednoczyć, szerzej”.

Wszystkie te diagnozy i recepty łączy jedno – są emocjonalne, nie mają nic wspólnego z analizą faktów, są projekcją własnych dawnych przekonań, na które polityczne realia ukazane przez ostatnie wybory nie mają żadnego wpływu. Koalicyjni konserwatyści krzyczą, że to przez lewicę, lewica – że przez konserwatystów, od biedy wszyscy są w stanie się zgodzić, że pewnie przez złe przywództwo Schetyny. W każdej z tez jest trochę prawdy, ale w sumie żadna z nich prawdziwa nie jest.

Sukces Schetyny

Tak, Schetyna ma na koncie poważny sukces. Można różnie porównywać wynik niedzielnych wyborów – do poprzednich europarlamentarnych, do parlamentarnych, do samorządowych. Można i należy. Można też porównać go do notowań PO i partii opozycyjnych sprzed dwóch lat, ewentualnie do wyników węgierskich z opozycją startującą na wielu listach – i wtedy można lidera KE docenić. Odbudował własną partię i dał (wyborami samorządowymi i europejskimi) partiom koalicyjnym przetrwanie. Oczywiście, każda z partii chciałaby więcej, wyborcy chcieliby 50, a nie 38 proc. – ale wierzycie, że bez tej koalicji opozycja uzyskałaby 22 mandaty? Bądźmy sprawiedliwi i trzymajmy się realiów – nikt nie miał lepszego pomysłu, nie było kolejki przepychających się do przywództwa.

Bo polityka dzieje się tu i teraz – i gra się w nią tak, jak okoliczności i własne siły pozwalają.

Gramy pod słońce, pod wiatr, pod górę

Nic żałośniejszego po wyborach nie usłyszałem. To prawda – po 1989 r. nigdy nikt nie mierzył się z władzą, która kompletnie zawłaszczyła i upartyjniła media publiczne, zamieniając je w fabryki bardziej lub mniej kłamliwych przekazów. Nikt nie musiał mierzyć się z władzą, która na potrzeby kampanii użyła w celach wyborczych całej struktury państwa i jego zasobów. To prawda. Ale to nie jest wiedza, którą mamy od 27 maja, szefowie koalicji wiedzieli to chyba i miesiąc, i pół roku temu.

Jeśli wiemy, że do dużej części obywateli dociera tylko telewizja Kurskiego, oczywistą jedyną możliwością dotarcia jest ten bezpośredni kontakt – na targowiskach, festynach, w domach. Tam kandydatów KE poza kilkoma chlubnymi wyjątkami nie było. Kandydaci kierowali się zabójczą dla pozyskiwania większości logiką – sondaże dają jeden, dwa, trzy mandaty, muszę dostać pierwszy, drugi, trzeci. Konkurentem jest kolega z listy i efektywność. Dwie godziny pracy w mieście wojewódzkim mogą dać sto głosów, dzień pracy w mieście powiatowym – 50, dwa dni w gminnym – może 20-30.

Gdzie zatem widzimy banery, kandydatów gotowych do rozmów i ściskania dłoni? W wielkich miastach, gdzie KE wygrywa, nie widzimy ich tam, gdzie Koalicja przegrywała. Do dobrego wyniku KE nie zabrakło stu głosów z warszawskiego Wilanowa – zabrakło zebrania tych 20-30 z wielu małych miejscowości, głosów, po które nikt nie chciał sięgnąć. A na koniec komisja wyborcza zlicza je i traktuje tak samo – te warszawskie i te gminne. Polecam to uwadze wszystkich kolportujących dziś mapki z geografią wyborczą – nie komentujcie, klasyfikując (najczęściej pogardliwie), jacy to frajerzy gdzie mieszkają, przymierzcie te mapy do aktywności kampanii. Nawet w największych bastionach PiS można przegrać 9 do 1 lub 6 do 4, co w ostatecznym rozrachunku ma decydujące znaczenie.

Dziękujemy doradcom, socjologom…

Tak właśnie brzmiały pierwsze podziękowania prezesa Kaczyńskiego po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. To nie było przypadkowe. Dzisiejsza demokracja w swoim wymiarze wyborczym nie polega na autorytetach – polega w dużej mierze na ciężkiej pracy socjologów, rozpoznających nastroje, potrzeby, grupy i ich preferencje. Na tej podstawie są konstruowane tak przekazy ogólne, jak celowane do poszczególnych grup. PiS w kolejnych wyborach tę pracę skrzętnie wykonuje, w kampaniach opozycji trudno było ją dostrzec.

Do Polski także dotarły wieści o aferze Cambridge Analityca. Aferalne w tej sprawie było, oględnie mówiąc, mało legalne pozyskanie danych, nowością było opracowanie ich przez skuteczny algorytm, ale żadną nowością nie jest zbieranie danych o wyborcach, analizowanie ich w celu odpowiedniego doboru przekazu i prezentowania kandydata. W Polsce ta wiedza i te umiejętności są znane co najmniej od lat 90. ubiegłego wieku i były na większą czy mniejszą skalę stosowane przez partie. Co się z tą wiedzą stało w Koalicji Europejskiej?

Z analizy takiej wynika lokacja aktywności, często dobór „lokomotyw wyborczych”, balansowanie przekazem. Mając wiedzę o wyborcach na danym terenie, można dobrać kandydatów (bardziej konserwatywni na Podkarpaciu, progresywni na Pomorzu) i wzmacniać bądź osłabiać poszczególne wątki oferty. Poza łatwo mierzalnym podstawowym badaniem osobistej popularności kandydata można zmierzyć jego potencjalną popularność w danym miejscu. Przy takim podejściu, przyjmującym do wiadomości przed wyborami, że jesteśmy różni, mamy różne preferencje, specyfiki lokalne, duża partia daje sobie szansę na wygraną, minimalizując ryzyko powyborczego płaczu i pretensji do wyborców, że nie zrozumieli świetnego przesłania.

Gdyby socjologiczną logikę włączyć do partyjnych układanek, Cimoszewicz byłby lokomotywą na Podlasiu, a nie w Warszawie, a rekord w głosach na kandydata w kraju przepadłby zapewne Danucie Hübner, jeśli znalazłaby się na miejscu Cimoszewicza. Saldo głosów w skali kraju – na pewno na plus. Przykłady mógłbym mnożyć.

Wielka koalicja czy małe koalicje

Duże koalicje mają naturalny problem z wiarygodnością. Jeżeli porozumienie jest szerokie, od lewej do prawej, to dosyć łatwo zdyskwalifikować tych z prawej wypowiedziami tych z lewej i na odwrót. Jakimś rozwiązaniem jest uroczyste wyzbycie się własnych poglądów przez wszystkich w momencie przystąpienia do koalicji. Ale umówmy się, to sposób – po pierwsze – głupi, a po drugie – nierealny.

Realne sposoby na wiarygodność w koalicjach są generalnie dwa. Pierwszy, nazwijmy go umownie „pisowskim” – oprzeć koalicję na przekazie tak dalece ogólnym, że zmieści wszystkich. To może być  „walka z układem”, „budowa 4RP”, „wstawanie z kolan”. Opozycja także próbowała: „konstytucją”, „sprzeciwem wobec polexitu”, „obroną demokracji”, „antypisem”. I przegrywa, pewnie z racji mniej nośnego ładunku emocjonalnego, ale także różnic w interpretowaniu tych pojęć przez tworzące ją środowiska.

Drugi sposób to tworzenie koalicji dających się objąć rozumem. Zamiast wciskania do jednego tworu Giertycha i Nowackiej, którzy w swoim towarzystwie wyglądają z założenia fałszywie, jednoczenie na bazie wspólnego pomysłu. Takie bloki mogłyby powstawać dwa – progresywne centrum (tu zmieści się większość lewicy, liberałowie i duża cześć PO) i konserwatywna centroprawica wokół PSL i zapewne części PO.

Takie koalicje miałyby szanse na zbudowanie swojej wiarygodności i wyjścia z czytelnymi programami. Gdyby jeszcze działały w poczuciu, że nie są dla siebie wrogie, współpracowały (np. wspólnymi kandydaturami do Senatu), efekt byłby dużo lepszy. Z pobieżnej analizy danych wynika, że zabrakło wiarygodnej oferty tak dla proeuropejskich, antyputinowskich konserwatystów starszego pokolenia, jak dla tej części średniego i młodego pokolenia, dla których paradygmaty lat 90. – a tam tkwi polska polityka – są odrzucające. Te dwie grupy mogą być kluczem do zwycięstwa na jesieni, a tych dwóch grup raczej nie da się mieć na raz.