Konwencja partii władzy

Jeśli szukałbym dziś znaków świadczących o tym, że Andrzej Duda nie może być pewien reelekcji, to nie na konferencjach czy konwencjach kandydatów opozycyjnych. Jeśli jakieś się pojawiły, to na inauguracyjnej konwencji PiS.

Konwencja ta była zapowiadana jako hiper-super-ekstra – czegoś takiego nie widzieliście! Czy taka była? Z pewnością od strony technicznej i koncepcyjnej była przygotowana bardzo dobrze. Światła mrugały jak trzeba, podkład muzyczny wchodził kiedy trzeba, reżyseria przemówień, ich kolejność prowadziły do wielkiego finału, gdy wkroczył prezydent (po wykonaniu „bondowskiego” ujęcia konturu sylwetki na tle biało-czerwonej flagi). Za scenariusz, reżyserię i techniczne wykonanie – wysokie noty.

Czegoś jednak brakowało.

Prezes Kaczyński wygłosił po raz 185, a może 273 to samo przemówienie – było o dyfamacji, o katastrofie smoleńskiej, o zamachach stanu opozycji itp. W części poświęconej prezydentowi miałem wrażenie miksowania obowiązkowego cukru (znakomity człowiek idei, współpracownik Lecha Kaczyńskiego broniący Pałacu Prezydenckiego po katastrofie) z przypominaniem (chyba trochę nie na miejscu), jak słabo ocenianym kandydatem był Duda pięć lat temu i jak mało dawano mu szans. Puentą tej mało porywającej przemowy było stwierdzenie, że wielkimi zaletami prezydenta są żona, córka i rodzice. Jak na podsumowanie dorobku pięcioletniej kadencji – niewiele tych zalet…

Mateusz Morawiecki wygłosił klasyczne przemówienie rodem z „wierszy Mateusza Morawieckiego pisanych w excelu”. Utrzymując klimat opowieści o niezwykłych wyczynach, dokonał jednej zmiany – wyjątkowo zastąpił siebie w roli bohatera Andrzejem Dudą. Także – gdybyście nie wiedzieli – Duda doprowadził do likwidacji luki vatowskiej, najniższych podatków w historii, najlepszych stosunków z USA itd. itp.

Tymczasem na twarzach uczestników można było odczytać niedospanie, zmęczenie, oklaski były mechaniczne, żadnego entuzjazmu, energii – atmosfera kojarząca się jednoznacznie z konwencjami PO z ostatniego roku przed oddaniem władzy. Po nich widać, że są zmęczeni władzą, obiektywnie mają prawo być zmęczeni, rządzą już piąty rok i w sposób nadmiernie zużywający – w ciągłym napięciu, w karuzeli stanowisk, walce pod dywanem, w poczuciu zagrożenia „puczami” opozycji, ulicy i zagranicy.

Trochę ożywienia wprowadziła Beata Szydło, widać, że cieszy się sympatią większości uczestników, aplauz wywołała atakami na Małgorzatę Kidawę-Błońską i Roberta Biedronia – to chwyciło. Reakcje wyraźnie świadczą o tym, że żadne tam zbawianie Polski (Kaczyński) czy bicie rekordów (Morawiecki) nie spaja tej sali równie dobrze jak niechęć do opozycji.

Kulminacyjny punkt – wejście Andrzeja Dudy – wyglądał zdecydowanie lepiej od usypiającej części wstępnej konwencji. Wszystko zgodnie z regułami. Tylko przekaz taki, jaki znamy od zawsze.

Nie zobaczyliśmy konwencji, „jakiej jeszcze nie było” – zobaczyliśmy bardzo dobrze przygotowany i wykonany zgodnie z regułami polityczny show. To, czego w nim zabrakło, to energii, czyli elementu, który w kampanii sprzed pięciu lat był najsilniejszą stroną marszu do prezydentury.

Zobaczyliśmy konwencję partii władzy, której działacze robią co trzeba, klaszczą kiedy trzeba, ale już uśmiechać się kiedy trzeba nie potrafią. Szczerze chcą reelekcji swojego kandydata, ale to już nie emocja, to już rachunek „tłustych misiów”, którzy po prostu chcą zachować wygodne status quo, posady w aparacie czy spółkach państwowych, większe czy mniejsze interesy prowadzone na bazie publicznych pieniędzy.

Każda władza zużywa. Prowadzi prędzej czy później do zachowawczości, chęci zakonserwowania układu, a to się niebywale rzadko na dłuższą metę w demokracjach udaje. W rozgrywce z „tłustymi misiami” przeważnie wygrywają „głodne wilki”. Rolę misiów mamy w tych wyborach już obsadzoną, czas na wilka.