Faktycznie takiej chamskiej hołoty nikt jeszcze nie widział

„Takiej chamskiej hołoty to jeszcze nikt nie widział” – stwierdził Jarosław Kaczyński w Sejmie. Jak rzadko muszę przyznać mu rację.

Nie jestem wyznawcą mitu, że parlament to miejsce szczególnie wolne od pospolitego chamstwa, a „język parlamentarny” ma cokolwiek wspólnego z debatą parlamentarną XXI w. Konstrukcja demokracji przedstawicielskiej ma w sobie założenie reprezentatywności – skoro w skali społecznej jest określony odsetek mądrych i głupich, kulturalnych i chamów – to niby dlaczego w parlamencie mieliby się znaleźć sami mądrzy i kulturalni?

Demokracja narzucała jednak coś, co na prywatny użytek nazywam pozytywną hipokryzją. Chcąc być wybranymi i lubianymi, politycy udają (oczywiście na miarę możliwości) trochę lepszych, niż są. Pozytywne jest to, że ktoś jedzący na co dzień rękoma zaczyna jeść nożem i widelcem, przeklinający co drugie słowo – zaczyna pilnować słownika, a rozczochrany zaczyna się czesać. Długotrwałe udawanie czasem przechodzi w nawyk.

Taka dobra hipokryzja obowiązywała długo także w polskim Sejmie – nieparlamentarne, cyrkowe, obraźliwe wystąpienia były zarezerwowane dla partyjnych harcowników, ludzi z trzeciego czy piątego szeregu, którzy chcieli w ten sposób odróżnić się i zbudować rozpoznawalność. Te występy napędzały się nawzajem – każdy kolejny harcownik musiał być ostrzejszy, mocniejszy od poprzedniego. Słynna na początku lat 90. trójca ZChN Niesiołowski-Łopuszański-Jurek bulwersowała wtedy, dziś mogłaby być uznana za łagodną, żeby nie powiedzieć: ciamajdowatą. Lepper, Wrzodak – już pasowaliby do dzisiejszej dyskusji, choć też raczej we frakcji umiarkowanej przy takich tuzach jak Krystyna Pawłowicz czy Dominik Tarczyński.

Brutalizacja i konkurencja w ekscentryczności długo nie dotyczyła jednak polityków z pierwszych rzędów ław sejmowych – harcownicy robili swoje, ale liderzy partyjni, premier, ministrowe, o prezydentach nie wspominając – nigdy nie schodzili poniżej pewnego poziomu.

Jak w wielu innych przypadkach przełom zawdzięczamy PiS i Jarosławowi Kaczyńskiemu, który wyraźnie był szczęśliwy, kiedy Joachim Brudziński do słów prezesa „cała Polska z was się śmieje” dokrzykiwał: „komuniści i złodzieje!”. Ten występ, podobnie jak mowa o „gorszym sorcie Polaków” – były obelgami planowymi, mobilizowaniem własnego zaplecza i wyborców. Przerwana w sposób planowy zapora owocuje także w występy spontaniczne, emocjonalne – takimi były „mordy zdradzieckie” czy ostatnio „chamska hołota”.

„Chamska hołota” spowodowała problemy ze słuchem, a w zasadzie jego utratę przez wicepremier Emilewicz, która niczego nie słyszała. U samego premiera Morawieckiego wywołała jakiś skok hormonów paramęskich, bo opisał incydent sejmowy jako „męskie słowa, których czasem trzeba użyć”. Nie jestem specjalistą, nie zagłębię się w analizę psychologiczną, ale wydaje się, że to, co premier rozumie przez męskość, jest dosyć odległe od normy. Wprawdzie są subkultury, w których prawdziwy mężczyzna to taki, co głośno beka, nie wstydzi się pierdnąć i zbluzgać bez powodu nielubianego sąsiada. Żyję jednak nadzieją że taki wzorzec męskości jest marginesem cywilizacji, w której żyjemy.

Otwarcie na oścież furtek i bram chamstwu, rezygnacja z politycznej hipokryzji obok ciemnych ma też jasne strony – odziera polityków z zasłony, za którą się kryją. Pokazują się nam takimi, jacy są, pokazują swoje emocje, które do tej pory trzymali na wodzy. Samo zachowanie Kaczyńskiego zapewne nikogo, kto śledzi polską politykę, nie dziwi, wiemy, jaki jest. Dziwi to, że na takie zachowania, te spontaniczne, sobie pozwala.

Musi być bardzo zmęczony, wokół niego musi być bardzo nerwowo. Przecież wie, że niechcący powiedział prawdę, a wszyscy drogą prostego skojarzenia możemy sobie dopowiedzieć, kto to chamstwo na wielką skalę do Sejmu wprowadził. Jednym krótkim zdaniem obnażył siebie, wzorzec męskości według premiera Morawieckiego i poważne „problemy ze słuchem” wicepremier Emilewicz.